Amerykańska wersja Ghost in The Shell różni się od oryginału. Reżyser- Rupert Sanders, jak było to do przewidzenia, japoński punkt widzenia świata i wrażliwość spycha na bok, zastępując ją zachodnioeuropejskim kodem kulturowym. Robi to również w sferze fabularnej, miksując wątki oryginalnego anime z późniejszymi spin offami, rezygnując ze znanego motywu „Władcy Marionetek”- budzącej się do życia sztucznej inteligencji wyrywającej się do niezależności i zacierającej granice między człowieczeństwem, a sztucznym tworem. Tu zastępuje go hacker w stylu Robin Hooda walczący z korporacyjnym spiskiem. Sanders celowo unika wątku, który stał w centrum fabuły oryginału determinując jego filozoficzny wydźwięk. Opowiada tę historię „po naszemu” na zachodnią modłę, redefiniując problematykę „Ducha w skorupie” i pytania w niej zawarte do podstawowych zagadnień co w efekcie spycha ją na margines. Niestety przez to scenariusz traci sporo z nieuchwytnej głębi oryginału, stosując sporo uproszczeń, a także w zbyt oczywisty sposób podsuwając podpowiedzi nie zostawiając zbyt wiele wyobraźni widzów. Dosłowność ta, choć być może sprawdza się w amerykańskich receptach filmowych, mnie jako zagorzałego fana „Ghost in the Shell”, raziła.
W sferze wizualnej jednak, „Ghost in the Shell” Sandersa to prawdziwa uczta. Metropolia przyszłości , w której osadzona jest akcja filmu, swoim rozmachem i barwnością równa poziomem do niedoścignionego w tej kwestii „Łowcy Androidów” Ridley’a Scotta. W przeciwieństwie do ponurego świata znanego nam z anime, tutaj futurystyczna architektura oraz struktura miejska dosłownie atakuje nas z ekranów kaskadą świateł i reklam rodem z „Powrotu do Przyszłości”. Film nie zawodzi także pod względem efektów specjalnych oraz kaskaderskich wyczynów, w myśl nowej mody hollywoodzkiej sztuki filmowej, by tam gdzie się da nie wyręczać się CGI ( wspaniałe efekty dało to w Mad Max: Fury Road”). No, ale biorąc pod uwagę że to film o świecie gdzie bogów wyparła technologia, trudno nie spodziewać się lawiny efektów specjalnych podkreślających tą prawdę na każdym kroku.
Jako fanatyczny wręcz fan anime Oshiego i komiksu Shirowa, czuję jednak po seansie pewien niedosyt. To co urzekło mnie w oryginale to odważnie stawiane pytanie o kondycję człowieka w świecie gdzie granice biologii i technologii zostały dawno obalone. Metafizyczne pytanie o definicję duszy (zawarte przecież w samym tytule: „Ghost in the Shell”- „Duch w skorupie”) w amerykańskiej wersji zostało spłycone i zamiast osią fabuły stało się poniekąd jej tłem. Mimo to, gdybyśmy nigdy oryginału nie widzieli, film z całą pewnością się broni i jest jedną z najciekawszych propozycji gatunku science- fiction ostatnich lat. Niestety nie jest już ta intrygującą, filozoficzną opowieścią, w której zakochałem się wiele lat temu, ale raczej poprawnym kinem akcji osadzonym w świecie przyszłości. Już teraz krążą plotki, jakoby wytwórnie filmowe odpowiedzialne za film Sandersa, planowały uczynić z niego całe uniwersum, co świadczy o chęci nakręcenia kontynuacji. Jeśli to prawda, to mam szczerą nadzieję, że to czego brakowało mi w tej wersji, wypłynie w kolejnych częściach i że „Duch” naprawdę wyrwie się ze „skorupy”, bo jak na razie tkwi w niej bardzo głęboko.