Należałoby tu wspomnieć, że przez lata które minęły od nakręcenia „Nowej Nadziei”, uniwersum Gwiezdnych Wojen dorobiło się setek książek i komiksów, które rozbudowały świat oryginalnie stworzony przez Lucasa do ogromnych rozmiarów. Popularnie nazywany „Extended Universe” ogromny pakiet informacji stał się dla fanów serii biblią, którą zaczęli traktować jak świętość. Był to też sprytny zabieg wytwórni Lucas Films, które z Gwiezdnych Wojen stworzyła franczyzę przynoszącą ogromne przychody. Tym bardziej zdziwiło wszystkich to co nastąpiło parę lat temu, a mianowicie fakt iż George Lucas zdecydował się sprzedać za ogromne pieniądze markę wytwórni Disneya. I to właśnie wtedy dla Gwiezdnych Wojen zaczęły się prawdziwe schody, choć z początku nic na to nie wskazywało.
Wszystko to przez bardzo dziwne i niezrozumiałe dla widzów decyzje wytwórni Disneya. Choć początkowo obie strony zapewniały, że uszanują wieloletni dorobek uniwersum, a wiadomość o produkcji kontynuacji oryginalnej sagi (Epizodów VII, VIII oraz IX) wzbudziły ogromny entuzjazm, to dość szybko pojawiać się zaczęły wątpliwości. Gdy pierwszy film nowej trylogii, „Przebudzenie Mocy” trafił do kin, wzbudził mieszane uczucia fanów. Obraz wydawał się konstrukcyjnie kalką „Nowej Nadziei”, wprowadzającą nowych bohaterów i wbrew oczekiwaniom, nie kontynuował przygód i historii znanych z oryginału postaci. Wytłumaczono to chęcią przyciągnięcia do kin nowych fanów, dopiero co poznających Gwiezdne Wojny, ale zatwardziałych wyznawców, wcale to nie przekonywało. Mimo to, film okazał się finansowym hitem,a cały świat z zapartym tchem oczekiwał kontynuacji. Bomba wybuchła tuż po premierze „Ostatniego Jedi”. Szybko okazało się, że wbrew początkowym zapewnieniom, Disney wcale nie skorzystał z bogatego „Extended Universe”, ale praktycznie w całości go odrzucił, w nieudanej próbie odświeżenia rozbudowywanego pieczołowicie przez lata świata. Druga część nowej trylogii nie tyle co została przyjęta chłodno, ale wzbudziła prawdziwą wściekłość miłośników sagi. Zarzucano jej zniszczenie oryginalnych bohaterów i całkowite sprzeniewierzenie się ideom Georga Lucasa. On sam wymownie milczał na temat disneyowskiej odsłony swojego „opus magnum”. Na białym rumaku do zamknięcia sagi filmem „Skywalker: Odrodzenie” wjechał rozchwytywany w Hollywood J.J. Abrams, ale to tylko dołożyło drew do szalejącego ognia. „Skywalker: Odrodzenie” okazał się totalną katastrofą, a próby fabularnego naprawienia błędów epizodu VIII zrobiły z filmu niezrozumiałą sieczkę i bełkotliwy bajzel, okraszony tonami efektów CGI. Rozpacz i wściekłość fanów była tym większa, że był to film mający być zamknięciem całej sagi Skywalkerów (głównych postaci opowieści), wielkim zwieńczeniem trwającej ponad 40 lat historii. Sam, a mówię to z bólem serca, łączę się z ocenami tych zawiedzionych i wściekłych widzów. Do tej pory nie jestem w stanie zaakceptować potworków stworzonych przez ekipę Disneya i wzorem wielu miłośników serii, po prostu staram się wymazać je z pamięci. Szczególnie, iż według plotek, fabularną egzekucję sagi, spowodowały sprzeczki o...pieniądze. Podobno Disney specjalnie uśmiercał po kolei oryginalnych bohaterów, ponieważ Lucas wciąż miał prawa do postaci, mimo iż sprzedał same Gwiezdne Wojny. Disney nie chciał za nie płacić dodatkowo, stąd kontrowersyjna decyzja o unicestwieniu ukochanych przez miliony Skywalkerów i ich towarzyszy.
Równolegle z filmami kontynuującymi oryginalną sagę, Disney rozwijał też parę pobocznych projektów. Był to między innymi bardzo udany moim zdaniem „Rogue One”, oraz nieco średni „Han Solo”. W planach znajdowały się również seriale o młodym „Obi Wan Kenobim” oraz owiany tajemnicą projekt o przygodach najbardziej znanego w galaktyce łowcy nagród „Boby Fetta”. Disney, biorąc przykład z Lucasa, budował franczyzę na lata. I o ile projekt o Benie Kenobim utknął gdzieś w labiryncie disneyowskiej machiny produkcyjnej, o tyle drugi projekt, lekko zmieniony trafił na ścieżkę nieuchronnie zmierzającą na nasze ekrany.
W ten sposób otrzymaliśmy coś co nazywam „Nową nadzieją Gwiezdnych Wojen”- serial „The Mandalorian” inspirowany postacią Boby Fetta z oryginalnej sagi. Nie da się ukryć że produkcja miała szczęście w postaci Jona Favreau- rozchwytywanego w ostatnim czasie reżysera serii „Iron Man”, a prywatnie ogromnego fana uniwersum Gwiezdnych Wojen. Favreau udało się odsunąć biurokratów Disneya od najważniejszego z punktu widzenia produkcji aspektu artystycznego, fabularnego i stylistycznego. W ten sposób otrzymaliśmy surową, aczkolwiek wspaniałą wizję Gwiezdnych Wojen mającą więcej wspólnego z oryginałami sprzed 40 lat niż z nową wersją, która pogrzebała markę.
Głównym bohaterem opowieści jest tytułowy „Mandalorianin”- bezimienny, wiecznie pokryty pancerzem nieustępliwy łowca nagród, wywodzący się z rasy wyrzutków, sierot i równocześnie wspaniałych wojowników, kierujących się charakterystycznym dla nich kodeksem honorowym. Jeśli przypomina wam to trochę opowieści o samurajach, to słusznie, bo serial inspiruje się nie tyle co fabułami wychodzącymi spod palca mistrza Kurosawy, ale też innymi filmami o samotnych wojownikach z mieczami w rękach. Mandalorianin, otrzymuje dobrze płatne zadanie odbicia pewnej przesyłki oraz dostarczenia jej w ręce niedobitków galaktycznego Imperium...Przesyłką okazuje się młody przedstawiciel nieznanej rasy, którą wprawne oko fana od razu rozpozna jako tą, z której wywodził się legendarny mistrz Jedi- Yoda. I tak ochrzczony przez fanów- Baby Yoda, stał się po premierze „Mandalorianina” fenomenem popkultury. Wybuch entuzjazmu, jaki miał miejsce po emisjach pierwszych odcinków serialu pokazuje nie tylko kunszt Favreau i jego wyczucie co do stylistyki jaka powinna towarzyszyć Gwiezdnym Wojnom Disneya od początku, ale też jak bardzo wygłodniali pozycji godnej oryginału byli fani po katastrofie, jaką zafundowano im w kinach.
Przez resztę serialu towarzyszymy Mandalorianinowi oraz Baby Yodzie w wiecznej ucieczce, usianej przygodami i niezliczonymi starciami z innymi siłami, chcącymi położyć łapy na maluszku. Zimny, twardy i małomówny łowca nagród, na naszych oczach staje się wspaniałym opiekunem i ojcem. A widok zakutego w potężny pancerz wojownika, obok którego wiecznie snuje się lewitująca pancerna kołyska sugestywnie zapada w pamięć. Nieprzypadkowo wspomniałem tu wcześniej o inspiracji japońskim kinem „samurajskim” W „The Mandalorian” uderza mnie ogromne podobieństwo do legendarnego już obrazu o samotnym wilku „Shogun Assasin”, w którym główny bohater będący na ścieżce wojennej również podróżuje ze swoim malutkim synkiem w kołysce, odbywając niezliczone i krwawe pojedynki. Idealnie wpasowuje się to w wizję uniwersum Gwiezdnych Wojen jaką prezentuje nam Favreau. Jest to świat po wielkiej wojnie, upadku galaktycznego imperium, gdzie poszczególne planety oraz ich mieszkańcy, starają się ułożyć sobie życie w tych niespokojnych czasach. Nie ma tu wodotrysków i kolorytu prequeli, ani leciwej nieco stylistyki oryginalnej trylogii. Najważniejsze jednak, że nie ma tu nic z disneyowskiej katastrofy. Mamy tu zupełnie nową jakość, która przypadnie do gustu każdemu prawdziwemu fanowi „Star Wars”. Nic dziwnego, że drugi sezon, obecnie emitowany na platformie Disney+ jest murowanym hitem, nawet z racji tego, że kontynuuje dobre wybory jakich dokonano w sezonie pierwszym.
„The Mandalorian” to dobrana w idealnych proporcjach mieszanka westernu, kina drogi, akcji oraz po prostu- Gwiezdnych Wojen, którą jestem szczerze oczarowany. Fabuły poszczególnych odcinków nie są zbyt skomplikowane, ale nawiązują do złotych czasów kina przygodowego a la Spielberg, na którym się wychowywałem i którego we współczesnym kinie i telewizji po prostu mi brakuje. Pod względem realizatorskim produkcja nie tyle co nie ustępuje wysokobudżetowym, kinowym odpowiednikom, ale postawienie na skromność i praktyczne efekty specjalne właściwie dodaje jej wartości. Krótko mówiąc „The Mandalorian” to Gwiezdne Wojny na jakie my, wielcy fani sagi, po prostu zasługujemy. I wreszcie ją dostaliśmy.